Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Z archiwum Heleny Ściborowskiej-Mierzwiny

WSPOMNIENIA O WINCENTYM WITOSIE

Od Redakcji

Czytelnicy Rodzinnika M już dawno temu zauważyli, że w naszym informatorze zamieszczaliśmy znacznie więcej materiałów związanych ze Stanisławem Mierzwą niż z jego żoną Heleną, również działaczką dawnego ruchu ludowego. Ponieważ porządkowanie archiwum dokumentów zgromadzonych przez Stanisława Mierzwę powoli dobiega końca nadszedł czas, aby częściej przedstawiać rodzinie i jej przyjaciołom oraz przekazywać zainteresowanym instytucjom (m.in. do IPN do tworzonego tam archiwum osobistego Heleny Mierzwy) zachowany dorobek Heleny Mierzwy z domu Ściborowska, najczęściej podpisującej się jako Helena Ściborowska-Mierzwina lub Helena Mierzwina. Prezentowany poniżej tekst, który Helena napisała na przełomie lat 1972/1973 to według naszej wiedzy wstępny, roboczy (stąd wiele w nim skrótów myślowych) zarys sześciu artykułów, których tytuły i kilka zapisanych przy każdym tytule akapitów miały być w przyszłości obszernie rozwinięte. Być może artykuły te odnajdą się po uporządkowaniu Jej archiwum. Prawdopodobnie kontynuacją jednego z tych tematów były opublikowane przez Jacka Mierzwę zapiski pt. „Pierwszy raz jestem w Wierzchosławicach” w BIULETYNIE TOWARZYSTWA PRZYJACIÓŁ MUZEUM WINCENTEGO WITOSA W WIERZCHOSŁAWICACH "PIAST Z ZAGRODY WINCENTEGO WITOSA" [Rok VII, Nr 2(25), 2010]. Helena Ściborowska–Mierzwina w obecnie prezentowanym tekście tylko w jednym zdaniu wspomniała o powstaniu muzeum poświęconego Prezesowi Witosowi. Najnowszy, szczegółowy opis okoliczności powstania oraz działalności Muzeum Wincentego Witosa i Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Wincentego Witosa w publikacji 50 LAT MUZEUM I TOWARZYSTWA PRZYJACIÓŁ MUZEUM WINCENTEGO WITOSA W WIERZCHOSŁAWICACH (ISBN 978-83-64998-52-2, wyd. TPMWW Wierzchosławice 2022) przedstawił kierownik Muzeum Janusz Skicki.

Redakcja Rodzinnika M opatrzyła tekst Ściborowskiej-Mierzwiny wspólnym tytułem WSPOMNIENIA O WINCENTYM WITOSIE dołączając kilka zdjęć ze zbiorów IPN Oddział w Krakowie, Muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach, Janusza Skickiego oraz Wojciecha Mierzwy. Pomimo roboczego charakteru prezentowanego tekstu zdecydowaliśmy się go opublikować już teraz, nie czekając na ewentualne odnalezienie wersji rozwiniętej i poprawionej, aby dalsza rodzina i nasi przyjaciele poznali mało znane fakty o wysiłkach i pracy społecznej Mierzwiny jako łączniczki, opiekunki, sekretarki i pielęgniarki Wincentego Witosa w ostatnich tygodniach życia tego Wielkiego Polaka. To właśnie Mierzwina czuwała przy Nim w szpitalu oo. bonifratrów do Jego ostatnich chwil, to właśnie ona zamknęła oczy Wincentemu Witosowi…

Przepisując mocno wypłowiały maszynopis starano się zachować styl pisarski autorki korygując jedynie błędy literowe. (WM)

Pierwszy raz jadę do Wierzchosławic gdzie urodził się i żył Witos

Rok 1945. Zaraz po uwolnieniu Krakowa od Niemców zaprosili mnie koledzy ludowcy do pomocy w organizowaniu sąsiedniej gminy, sławnej w historii Mogiły. Z początkiem lipca odbywał się przez Kraków przemarsz wojsk polskich powracających z frontu. Do Urzędu Gminnego przyszło po tej uroczystości wiele osób i z rozrzewnieniem, ze łzami opowiadały swoje wrażenia. Na drugi dzień i my urzędnicy wyrwaliśmy się do miasta oglądać to polskie wojsko. Stałam na ul. Floriańskiej przez którą właśnie wojsko miało przechodzić. Wreszcie słychać wołanie – idą- idą!- Idą, ale nogi utrudzone taką długą drogą do Ojczyzny ledwie odlepiają im się od bruku, chcą iść paradnie, ale widać że brak im sił. Śpiewają jakąś nikomu nieznaną pieśń żołnierską. W tłumie słychać jakiś wielki szloch. A gdzież to dawne wojsko polskie, gdzie zielone mundury, te uśmiechnięte pyzate twarze wojskowych chłopaków? Ci idą szarzy, w obstrzępionych i ubrudzonych płaszczach, sczerniali i zarośnięci i jakoś nieufnie spoglądają po tłumie. Czyż to jest to zwycięskie polskie wojsko?

Dla tego wojska chłopi podkrakowscy jeżdżą po wsiach za czystą słomą na posłanie, kobiety hurmą ruszyły z koszykami i płachtami za żywnością. Choć to przednówek straszny bo wojenny, czem kto może ofiarnie dzieli się resztkami z wojskiem. Znoszą do Gminy mąkę, kaszę, jakaś kobiecina przynosi miareczkę suszonych gruszek, bo tym się żywią sami.

Dla polskiego wojska chłopi podkrakowscy fundują sztandar jako symbol uznania i zbratania. Na chrzestną matkę tego sztandaru zostałam przez fundatorów ja wybrana. Jest to dla mnie bardzo wielki zaszczyt ale także bardzo skomplikowana sytuacja polityczna. Mąż mój przecież odsiaduje karę więzienia w Moskwie…

 

1

                                                                                                                                                 14 VII 1945, kulminacyjny moment krakowskiej uroczystości rocznicowej Bitwy pod Grunwaldem – na Rynku Głównym wręczenie Sztandaru Wojska Polskiego od chłopów ziemi krakowskiej. Na tle arkad Sukiennic w grupie oficerów pośrodku w stroju krakowskim Helena Ściborowska-Mierzwina. Dalej, w krakowskiej sukmanie, podczas przekazywania sztandaru dowództwu Pułku Ziemi Krakowskiej przemawia Jan Gajoch z Pleszowa (fot. IPN Kr 662/43                                                                                             

Po uroczystości dowiedziałam się, że wielu naszych bliskich bardzo krytycznie oceniło moje wystąpienie jako niewłaściwe pod względem politycznym, a podobno i Witos.

Poszukawszy opiekunki dla moich dzieci, wzięłam parudniowy urlop w pracy w Gminie i pojechałam do Witosa jako najwyższego trybunału dla mnie w sprawach politycznych aby się wytłumaczyć.

Niełatwa wtedy była jazda ale jakoś dojechałam i pierwszy raz w życiu znalazłam się w Wierzchosławicach, wsi, gdzie urodził się, gospodarzył i wzrastał w wielkości Wincenty Witos.

Wieś duża, z kościołem, szkołą i okazałym Domem Ludowym pośrodku. Pytam o zagrodę Witosa, ludzie życzliwie i chętnie mi tłumaczą, ale bez zdziwienia, nikt nie okazuje zaciekawienia obcym podróżnym, jak to się w innych wsiach dzieje, choćby w mojej wsi rodzinnej. Widocznie do takich zapytań są przyzwyczajeni.

Wreszcie dochodzę do wskazanego mi przysiółka Dwudniaki. Tu, za pańszczyzny mieszkali, tak ubodzy ludzie, że ledwie dwa dni w tygodniu wymagał dwór od nich pracy i od tego nazwa. – Widać już opisany mi ogród otoczony siatką drucianą i żywopłotem z morwy, a w nim dachówką kryte dość duże zabudowania, to gospodarstwo Witosa.

2 3

„Stary dom” Katarzyny i Wojciecha Witosów w Dwudniakach – stan obecny (fot. http://www.tpmw.pl)

Budynek w „nowej zagrodzie” Wincentego Witosa – stan obecny (fot. http://www.tpmw.pl)

Furtką wchodzę na podwórko. Widocznie dostrzeżono mnie przez okno, bo z sieni do mnie wychodzi młoda kobieta jak się później okazało gospodyni Witosa i młody chłopiec Wincenty Stawarz wnuk Witosa. Przedstawiam się kto jestem i proszę o zameldowanie mnie Witosowi… Pan Premier jest chory i nikogo nie przyjmuje… Upieram się i przedstawiam swoje racje. Wreszcie po dość długim czasie wychodzi do mnie ponownie gospodyni i mówi, że pan premier prosi…

Otwieram wskazane mi drzwi. W dużym pokoju na tle pośpiesznie posłanego łóżka siedzi przy biurku czy stoliku założonym ręcznie zapisanymi arkuszami papieru w okularach chyba Witos. Jest tak postarzały i zniszczony, że w pierwszej chwili wprost nie mogłam pogodzić się z myślą, że to jest właśnie Witos, a może w niewłaściwe drzwi weszłam? W ułamku sekundy opanowałam to … [zapis nieczytelny – red.] moje przerażenie i jakoś naprędce wiejskim zwyczajem mówię ,,pochwalony”, bo nijako było witać tego najwidoczniej chorego człowieka zwyczajnym ,,dzień dobry”.

Witos swoim zwyczajem, wyciągnął do mnie rękę na powitanie a właściwie jak zawsze to robił dwa palce i to mnie właśnie z przerażenia ocuciło. Opanowując siłą całej woli to moje zaskoczenie i przerażenie wyglądem Witosa, na twarz wypycham przymusem uśmiech i przez gardło przepycham wyrazy: i w Krakowie mówią Witos chory, domownicy mówią Witos chory, ale skoro was Prezesie jeszcze w takim stanie zdrowia i przy pracy zastaję, no to jeszcze Polska nie zginęła! I jak mogę tłamszę w sobie to pierwsze wrażenie i czekam, bo wiem, że przeszywają mnie na wylot oczy Witosa, ostre jak sztylety, przed którymi się kłamstwo nie ukryje. Witos faktycznie przeszył mnie swym dziwnym, lęk wzbudzającym wzrokiem, ale czy te oczy – ostre dawniej sztylety życiem i chorobą były już stępione, czy jako chory człowiek chciał pocieszenia i powiada: zdrowy nie jestem, ale był kiedyś Taki co samym słowem uzdrawiał – proszę niech pani siada. Teraz myślę sobie albo nastąpi pytanie „z czym pani przychodzi” albo Witos powie mi wiem o tym publicznym i politycznym występie pani i nie mam o czem z panią rozmawiać… Aby uprzedzić te przypuszczalne pytania sama zaczynam przemówienie przez całą długą podróż ze szczegółami ułożone i jak sztubak, który chce profesora zagadać opowiadam w jakich warunkach doszło do tej uroczystości dla wojska, opowiadam, gdzie pracuję i że każdego dnia oglądam w tym pierwszym, ale jakże zasadniczym dla życia państwowego ogniwie w urzędzie gminnym w jakich strasznych bólach porodowych rodzi się ta nowa Polska, jakie wstrząsy miotają społeczeństwem. Ja urzędniczka gminy opowiadam i opowiadam temu kiedyś naprzód wójtowi gminy Wierzchosławice a później premierowi Polski te moje spostrzeżenia. Witos nie przerywał mi ani jednym słowem, obrócony do mnie profilem, patrzał w okno uparcie. Doszłam w końcu do tego momentu „chłopi się pytają co na to Witos, urzędnicy w biurach pytają się co na to Witos i Adam Polewka i jemu podobni kiedy mnie spotykają pytają się też, co na to Witos?”.

W tym momencie Witos gwałtownie obrócił w moją stronę oblicze i przeszywając mnie swymi dziwnymi oczami zapytał gwałtownie „A pani co na to?” – Odpowiadam ludziom to, co się w Krakowie mogłam dowiedzieć, że Witos chory! Witos gwałtownie znów odwrócił się do okna i jakby uderzony w pierś niewidzialną pięścią przygarbił się jeszcze bardziej. Nastała dziwnie przykra dla mnie chwila milczenia, żałowałam tych ostatnich zdań. Po dłuższej chwili, Witos ciągle patrząc w okno powiedział, pani jest na pewno głodna i zmęczona i zastukał laską, która stała obok oparta o stolik. Do pokoju weszła gospodyni. Gość jest głodny i zmęczony, proszę go nakarmić. Gospodyni poprosiła mnie do pokoju naprzeciw kuchni i rzeczywiście syto nakarmiła. Za chwilę poszła do pokoju Witosa bo słychać było wzywające ją stukanie, a wyszedłszy stamtąd powiedziała mi: pan premier jest bardzo zmęczony i musi odpocząć, ale i pani jest zmęczona, pan premier prosi, aby pani zanocowała, bo chce jeszcze jutro z panią odbyć rozmowę.

Rzeczywiście i zmęczenie drogą i napięcie nerwowe, czym się skończy ta moja podróż do Canossy doprowadziło mnie do kresu wytrzymałości. Rzuciłam się na przygotowane mi łóżko i chociaż to była jeszcze wczesna godzina zasnęłam snem kamiennym.

Oglądam gospodarkę Witosową

Obudziło mnie wcześnie słonko naprawdę cudownego wiejskiego poranka. W domu panowała cisza, aby jej niczym nie przerywać, delikatnie, prawie bezszelestnie wysunęłam się na podwórko. Jakież było moje zdumienie, domownicy Witosa oprócz oczywiście jego byli już chyba od dawna każdy na swoim gospodarskim posterunku, choć to była niewątpliwie bardzo wczesna godzina. Zabrałam się do oglądania gospodarki Witosa. Nieraz słyszałam, że Witos na polityce dorobił się, wielkiego majątku, dworu. Jak się teraz naocznie przekonałam była to teraz około 12-sto morgowa gospodarka, a z tym że Witosowie około 4-morgów otrzymali jako wiano od swoich ojców. Zatem jak na finansowe możliwości Witosa jako tyloletniego posła, później ministra i premiera to znowu nic wielkiego. Dochodziły jeszcze gospodarskie zabudowania, duży drewniany dom o czterech obszernych ubikacjach. Była łazienka z bieżącą wodą w tych czasach na wsi rzecz niezwykła, zabudowania gospodarskie obszerne, drewniana stodoła, takież same stajnia, wozownia, spichlerz.

Ucieszył mnie wszędzie panujący jakiś „wystawowy” porządek i super celowość miejsca dla każdej rzeczy czy narzędzia gospodarskiego. W wozowni narzędzia i maszyny rolnicze były w takim stanie czystości, jak w jakiejś hali wystawowej, jakby dopiero co z fabryki lub magazynu przywiezione, ale przecież było to dopiero co, po wojnie i jeszcze sprzedaż maszyn nie istniała. Zdziwiona zapytałam furmana skąd otrzymał Witos te maszyny. Furman śmiejąc się z mojego pytania, odpowiedział mi, że u Witosa po każdym użyciu czyści się narzędzia i maszyny do glancu, a kiedy mają dłużej stać bezczynnie to się je przed tym okresem jeszcze raz czyści i oliwą konserwuje. Oczywiście, że tak solidnie konserwowane, wyglądały jak zupełnie nowe, były niemal niezniszczone i pracowało się nimi sprawnie, a nawet jeśli się coś zepsuło, to zawsze w gospodarstwie były najpotrzebniejsze i najczęściej się psujące części zamienne, wcześniej zakupione tak, że w pracy nigdy dłuższych przestojów awaryjnych nie było.

Każda rzecz potrzebna w gospodarstwie miała swoje raz na zawsze ustalone miejsce i to jak najbardziej celowe, skończywszy na garnczku u studni, na kiju dla pasterza, na bacie na konia. Wobec takiego porządku nikt tu niczego nie szukał, nikt o nic nie wołał, praca szła tak cicho, że aż głuszyło, jakby to była pustelnia.

Grzędy jarzyn a nawet kwiatów nie tylko od ogrodzenia od drogi, od ludzkiego oka oplewione, choć to był czas wzmożonej pracy żniwnej, cały ogród czysty, w sadzie wzorowy porządek, drzewa prawidłowo posadzone i pięknie prowadzone, gałęzie z owocami, aby się nie łamały, podparte. W oborze i stajni czyściej niż u niejednego w domu. Bardzo mi się udał trafnie urządzony kurnik. O takim ładzie i takiej celowości spotkałam naprawdę gospodarstwo po raz pierwszy w życiu, chociaż na studiach rolniczych i w pracy społecznej oglądałam niejedno wzorowe gospodarstwo. Trzeba mieć w sobie, w psychice ogromne poczucie ładu, żeby na zewnątrz aż w takiej formie ono się ujawniło. Pomyślałam sobie nawet, że w tej skali na odcinku gospodarstwa zastosowanie takiego przemyślenia i takiej celowości to sprawa nie łatwa do naśladowania dla zwyczajnych ludzi.

Ten super porządek to nawet w pierwszej chwili aż raził w oczy, wydawał się taki jakiś wystawowy, sądziłam, że musi dużo czasu i wysiłku kosztować domowników. Okazało się, że w gospodarstwie u Witosa dotąd każdego nowego pracownika uczono porządku aż mu to weszło w przyzwyczajenie w nałóg, a jeśli się tak nie stało, to musiał odejść, żeby nie szkodzić całości, ale że pracownikom było tu dobrze, to też starali się wpoić w siebie zasady jakie tu panowały, a potem szło już wszystko gładko, każdy robił co do niego należało, robił dobrze i dokładnie. Tych pracowników było stosunkowo niewiele. Żona Witosa zmarła w pierwszym dniu wojny, a córkę aresztowali Niemcy i wywieźli do obozu koncentracyjnego, kiedy ojciec nie chcąc się narazić na stałe nagabywanie Niemców o współpracę i bojąc się zemsty Niemców za to nad rodziną i wsią Wierzchosławice usunął się pod opiekę partyzantów w dalekie strony. Gospodarstwo kobiece i ogólny nadzór nad całością oraz opiekę nad chorym Witosem sprawowała gospodyni, krewna pierwszego męża córki Witosa. Do robót polnych i do koni był furman na stałe w gospodarstwie i dochodziła sporadycznie donajmowana na dniówki kobieta ze wsi.

Witos aczkolwiek nawet w okresie premierostwa nie dopuszczał nikogo do orki, taką wagę do tej czynności przypisywał, że o ile możności sam starał się ją wykonywać, teraz ze względu na zdrowie nie mogąc tego czynić własnoręcznie w okresie orki i poważniejszych robót polnych, kazał się wozem podwozić na pola, ażeby wszystko dokładnie było robione. Do pomocy w gospodarstwie i ażeby się opiekować chorym dziadkiem z Tarnowa do domostwa Witosa dojeżdżali młodzi wnukowie Wincenty i Janina [Joanna - red.] Stawarzowie oraz czasem zięć Witosa Maś.

Na oglądaniu gospodarstwa Witosa i na rozmowie z jego domownikami czas schodził szybko, gospodyni wezwała mnie na śniadanie a po nim Witos zaprosił mnie do siebie na dalszą pogawędkę.

Witos mimo że chory postanowił się uruchomić politycznie

Czy że sama byłam wypoczęta i pogodniejsza, czy to, że dopiero był ranek, czy to przyzwyczaiłam się już do wyglądu Witosa, wydał mi się on mniej zniszczonym i postarzałym jak dnia poprzedniego i przeciwnie do dnia wczorajszego Witos był bardzo rozmowny.

Rozłożywszy niejako jak w matematyce moją najpewnie chaotyczną wczorajszą mowę na poszczególne zagadnienia, zaczął mnie w pewnej systematyczności wypytywać o rozmaite fakty i zdarzenia jakie w mojej pracy jako urzędniczka gminna napotykałam. Kiedy krytycznie oceniałam fakt jakiś, to pytał mi się „a pani jakby to zrobiła”? co mnie niezmiernie dziwiło, bo wiedziałam, że Witos raczej nie lubił się nikogo radzić. Dalej wypytywał mi się o całą plejadę działaczy ludowych, jak się przez wojnę zachowywali, jak się teraz zachowują i co ja o tym ich zachowaniu myślę. O jednych wiedziałam o wielu nic nie mogłam powiedzieć, bo się z nimi nie spotykałam. Po obiedzie znów Witos zawezwał mnie na dalszą rozmowę. W dość obszernych słowach określił swój stosunek do aktualnej politycznej rzeczywistości. Dziś z perspektywy lat nazwałabym go realnym, odmiennym jaki powszechnie panował i odmiennym od mojego. Witos mówił w jakimś podnieceniu, uniesieniu oratorskim, pięknie obrazowo. Myślałam wtedy jaka szkoda, że nie słuchają tej jego mowy rzesze wyczekujące na jakiś drogowskaz w tych czasach zakrętu historycznego. Kiedy zakończył część ogólną powiedział: przychodzą tu do mnie różni ludzie i różne rzeczy opowiadają, ale chciałbym rozmówić się z ludźmi, którzy prowadzili robotę polityczną w czasach ciężkich i są wypróbowani. Potrzebny mi jest ktoś zaufany obeznany z terenem, który by jednych zawezwał do mnie, innym moje polecenia zawiózł…

A kiedy ja sobie tak w skrytości umysłu myślałam, który kolega najbardziej by się do tego nadawał, choć Witosowi nie pytana nigdy bym niczego radzić nie śmiała, bo wiedziałam że tego nie lubi. Witos przeszywając mnie swymi oczyma powiedział „pani mi jest potrzebna, panią do tego przeznaczam”. Ależ Prezesie niemal krzyknęłam wprost przerażona rolą jaką mi Witos przeznaczył, jakże ja kobieta z trojgiem dzieci na utrzymaniu do tego się przecież nie nadaję! „Dzieci pani tu przywiezie. Jest co jeść, jest gdzie gonić i jest co robić, do szkoły nieco daleko, chodzą inne dzieci i pani dzieci się przyzwyczają. Córkę, najbliższego powiernika do obozu za mnie Niemcy zabrali i dotąd nic nie wiem o jej losie”. To samooskarżenie „za mnie” to była na pewno wielka rana, która wiecznie bolała i odbierała między innymi zdrowie Witosowi.

Ponieważ wierzyłam, że Witos najlepiej wie, co jest w danej chwili najważniejsze, zgodziłam się oczywiście na tę funkcję jaką mi obmyślił. Dwojąc a nawet trojąc się między obowiązkami matki, urzędniczki w gminie i tę nową rolę łączniczki Witosa starałam się jakoś możliwie najlepiej wypełnić. Witos i moje relacje i kontakty z ludźmi, do których miał całkowite zaufanie jakoś jakby odmładzały, prostowały jego dobrze już zgarbioną postać. Ten człowiek bez ruchu, bez polityki nie mógł żyć, zamierał. Kiedy pierwszy raz z jego polecenia wyjeżdżałam w teren mówił mi „jakby się kto pytał o mnie jak się miewam, to niech pani mówi, zgodnie z prawdą – zdrowy nie jestem, ale w łóżku nie leżę”.

Witos wybiera się do szpitala na systematyczne leczenie masażami, kąpielami ziołowymi

Widać było, że Witos jest chory, od powrotu z Czechosłowacji lewa ręka mimo leczenia telepała mu się bezustannie mimo jego woli, ale po tym wszystkim co ten człowiek przecierpiał i od sanacji i od Niemców trudno się było dziwić, bo i kamień by się wytarł. Wydawało mi się jednak, że wygląd Witosa zmienia się na lepsze od tego momentu, gdym go pierwszy raz po wojnie zobaczyła. Ale to były pozory. Dopiero od redaktora „Piasta”, Bielenina dokładnie się dowiedziałam nazwy choroby, która Witosa trapiła. Choroba Parkinsona! – Witos, jeśli się nie zacznie porządnie leczyć w szpitalu, to grozi mu katastrofa. Witos się leczyć nie chce, niech go zatem pani spróbuje namówić na leczenie szpitalne – powiedział do mnie redaktor. W najbliższą niedzielę pojechałam do Wierzchosławic i o dziwo stosunkowo łatwo dało mi się Witosa nakłonić do szpitalnego leczenia. Wybrał Witos szpital bonifratrów, gdzie już leczył się trochę w czasie okupacji.

W szpitalu u oo. bonifratrów

5 sierpnia 1945 r. mąż mój po powrocie z więzienia z Moskwy przywiózł Witosa do szpitala oo. bonifratrów. Z Witosem przybył także wnuk Wicuś i obaj z moim mężem pomogli prezesowi, wziąwszy go pod pachy dojść na II piętro do przygotowanego pokoju. Ja stałam przy aucie, które Witosa przywiozło, bo „kazał” mi pilnować rzeczy które przywieźli. Nie były to wcale skarby, dobrze już zniszczona bielizna do zmiany, bo to przecież było dopiero co po wojnie i o nowe rzeczy było niezmiernie trudno. Osełeczka masła w chrzanowe liście dla konserwacji pozawijana i skibka wiejskiego chleba, a wszystko związane pasiastą chusteczką własność pewnie nieboszczki żony.

Z tą kromką chleba to były dłuższe historie. Leżała w szafce w bielutkiej szmatce i wyschła, robiąc porządki chciałam ją usunąć, ale Witos widząc, że niosę ją do kosza, zawołał na mnie i kazał sobie zawiniątko oddać. Rozwinął, długo przyglądał się swojskiemu kawałkowi chleba, zawinął z powrotem i schował do szuflady i codziennie kazał mi po kawałeczku do zupy drobić. Ta skibka chleba to była jego ostatnia komunia z ukochaną gospodarką. Wieść o tym, że Witos znajduje się w Krakowie rozeszła się momentalnie bardzo szeroko. Korytarze szpitalne codziennie napełniały się tłumem, ludzie rozmaite rzeczy słyszeli o Witosie, że zasypała go bomba w pierwszych dniach wojny, że go Niemcy wywieźli i zakatrupili, że go jakieś nieznane indywidua porwały i nie wiadomo, gdzie zawiozły. Ludzie zwłaszcza chłopi chcieli wiedzieć, czy to jest naprawdę on sam Witos, bo i takie bajdy chodziły, że jest Witos, ale to ktoś podstawiony, zamieniony, to wcale nie Witos. Wezwał mnie przeor i powiedział, że mimo całego szacunku jaki ma do Witosa, tak dalej być nie może, do tego co się koło Witosa dzieje potrzebne są jakieś wielkie recepcyjne sale, a tu jest szpital! Rozmaitymi „zakazami” staraliśmy się ograniczyć te tłumne wizyty, coś to pomogło, ale niezbyt wiele. Z gości ważnych odwiedzili Witosa w szpitalu ambasadorzy angielski i francuski, metropolita Sapieha dwa razy. Ostatnia wizyta była bardzo długa, Prezes Mikołajczyk odbył z Witosem bardzo długą przez trzy dni trwającą z przerwami oczywiście rozmowę. Odwiedził też Witosa jego przeciwnik polityczny Stapiński, ale nie bezinteresownie. Podczas drugiej wizyty poprosił Witosa o wstawiennictwo u ministra rolnictwa Mikołajczyka, by mu zwrócono jego folwark Klimkówkę. Oczywiście, że Witos nie podjął się tego, a obaj przecież walczyli o reformę rolną, ten krok Stapińskiego przekreślał szczerość jego walki. Mimo leczenia szpitalnego stan Witosa się nie poprawiał, co Witosa wprowadzało w stan zaniepokojenia. Nieraz przez szpary w uchylonych drzwiach [widziałam – red.] jak po zabiegach Witos sprawdzał stan dygocącej ręki, tak oczywiście, aby nikt nie widział, podnosił tą biedną lewą rękę, drugą prawą ręką do góry, ale ona trzepotała się jak ptak postrzelony bezwładnie na dół spadała, a trzeba dodać, że coraz bardziej drżała i noga. Lekarze próbowali coraz to nowych środków, a myśmy wierzyli, że przecież znajdą lekarstwo. Ale nadeszły dwa zdarzenia, które Witosa dawniej tak mocnego teraz jednak psychicznie załamały. Była to skrytobójcza śmierć Kojdra upatrzonego następcy Witosa w Zarządzie Okręgowym Krakowskim i nagła apoplektyczna śmierć Marchwickiego. Wiedząc jakie deprymujące wrażenie zrobiła na nim (Witosie) śmierć Kojdra, zatailiśmy wiadomość o śmierci drogiego druha, ale usłużni donieśli Witosowi. Długo nie mógł nam a zwłaszcza mnie darować tego. A kiedy mu obiecywałam, że zawiozę go na Wszystkich Świętych dorożką na grób przyjaciela, bo na spacery często ze szpitala wyjeżdżał powiedział mi proroczo: „Na Wszystkich Świętych, to ja będę pod trawnikiem”. Mnie przeszył dreszcz – proroctwo się spełniło.

Witos widząc, że kuracja nie cofa choroby zawezwał spowiednika, który tak mi relacjonował rozmowę z Witosem „Widzę już mówił Witos, że nie ma dla mnie żadnej rady, a że najbliżsi ode mnie odchodzą, to trzeba i mnie sposobić się w daleką drogę" i rzeczywiście w kilka dni opanowało Witosa obustronne zapalenie płuc i mimo zastosowania nowego środka penicyliny Witos zasnął na wieki o godz. 7-mej rano 31 października 1945 roku.

Pogrzeb Witosa

Witos co do swego pochówku dawno u swojego starego przyjaciela Witka ze Śmigna złożył spisaną swoją wolę. Chciał leżeć między swoimi rodakami, w grobie zwyczajnym, chyba że powszechna wola narodu będzie chciała zdecydować inaczej. Chłopi chcieli pochować Witosa na Wawelu i ówczesna władza państwowa przez usta prezydenta Bieruta nie sprzeciwiała się temu, sprzeciwił się dwukrotnie o to proszony metropolita Sapieha, zdziwiony że taki jak nazwał królewski pogrzeb robi się chłopu! Aczkolwiek widząc spontaniczność żalu i żałoby w społeczeństwie nawet nieproszony o to sam z własnej woli odprawił egzekwie nad trumną Witosa w Mariackim Kościele znajdującym się koło Rynku Krakowskiego.

Ciało Witosa zostało zabalsamowane. Profesor Laszczka artysta rzeźbiarz zdjął maskę pośmiertną. Pogrzeb odbył się na koszt państwa. Na Rynku Krakowskim, gdzie na podium wyniesiono z kościoła zwłoki, prezydent Bierut odznaczył pośmiertnie Krzyżem Grunwaldu I. klasy. W czterech etapach przez wsie czterech powiatów trasą liczącą 88 kilometrów szedł ten kondukt – jakby płynęła jakaś kolorowa rzeka z każdym kilometrem wzbierająca, tak że w Wierzchosławicach znalazło się około 150 tys. narodu. Na noc wprowadzano trumnę do okolicznych kościołów, a ludzie z żałobnego orszaku znajdowali gościnę serdeczną, braterską we wsiach okolicznych. Ogromna serdeczność łączyła tę ogromną gromadę ludzką, choć ludzie się pierwszy raz widzieli w tej jakże bolesnej okoliczności. W Wierzchosławicach, dn 6 listopada po nabożeństwie w parafialnym kościele przed trumną wystawioną na podium przedefilowały, ostatni hołd oddając te olbrzymi tłumy z 360 sztandarami, z przeszło czterystoma wieńcami. Wierzchosławice kilkakrotnie gościły za życia Witosa wielkie tłumy ludzkie, ale czegoś podobnego ludzie jeszcze nie oglądali. Całą noc i dzień następny wystawiona była trumna w kaplicy cmentarnej [kaplicy grobowej rodziny Witosów - red.], aby wszyscy uczestnicy mogli pożegnać swojego Wodza.

4 5
6

3 XI 1945, pogrzeb Wincentego Witosa. Na krakowskim Rynku Głównym śp. Wincentemu Witosowi

„Ostatni raport” składa Stanisław Mierzwa (fot. w zbiorach Wojciecha Mierzwy)

7 8

Kilimy z platformy, na której wieziono trumnę Wincentego Witosa (fot. w zbiorach Wojciecha Mierzwy)

Z biegiem czasu powiędły kwiaty w tym istnym kopcu wieńców. Setkami ich szarf udekorowano ściany kaplicy cmentarnej, z pozostałych dziś wieńców wyróżnia się zwłaszcza jeden wieniec z cierni symbol ciężkiego życia Witosa. 

10a 10b 10c

 W kaplicy grobowej Witosów szarfy z wieńców pogrzebowych odprowadzających Wincentego Witosa 

na Miejsce Wiecznego Spoczynku (fot. w zbiorach Janusza Skickiego) 

9

Kaplica grobowa rodziny Witosów na cmentarzu

w Wierzchosławicach – stan obecny (fot. Wojciech Mierzwa)

W rozmaity sposób starali się chłopi uczcić pamięć swego wodza. Dla uczczenia jego pamięci budowano w Wierzchosławicach Uniwersytet Ludowy. A w przeszłym roku otwarto i w domu gdzie na świat przyszedł Witos i w drugim który sam zbudował Muzeum Witosa.

11                            12
Zawieszona 31 października 1966 przez uczestników Spotkania Zaduszkowego tablica na domu Wincentego Witosa – symboliczny znak rozpoczęcia tworzenia muzeum (fot. w zbiorach Janusza Skickiego)   Odsłonięta 11 września 2022 tablica na ścianie budynku dawnej stajni w „nowej zagrodzie” (obecnie miejsce stałej ekspozycji historycznej i biura Muzeum), upamiętniająca twórców Muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach oraz Towarzystwa Przyjaciół Muzeum W. Witosa (fot. w zbiorach Janusza Skickiego)

 

Helena Ściborowska-Mierzwina

Kraków, 1972/1973

Free business joomla templates