Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Spisane dawno temu

Z PAMIĘTNIKA HELENY ŚCIBOROWSKIEJ-MIERZWINY

Poniższy tekst to fragment wspomnień, który moja Matka napisała ok. 1965 roku zamieszczając w zbiorze pod ogólnym tytułem „Kościelniki zanikająca wieś pod Nową Hutą”. Przepisałem go z Jej rękopisu wiosną 2009 roku, zachowując oryginalną pisownię. Przekazując Czytelnikowi teraz ten esej sądzę, że spełniam w jakiejś cząstce również Jej życzenie zachowania wiecznej pamięci o Jej pierwszym szkolnym nauczycielu Józefie Okulczyku - kierowniku szkoły w Kościelnikach, wspaniałym wychowawcy i opiekunie wiejskiej młodzieży. Nauczycielu z powołania.


Moja droga ku wiedzy…

Przyszła wreszcie kartka z dyrekcji gimnazjum, że zdałam, i że jestem do pierwszej klasy przyjęta. Akurat wjeżdżał Ojciec pod dom wozem drabiniastym z kopą siana z łąk celajskich, kiedy listonosz zjawił się z tą kartką pod naszymi drzwiami. Ojciec przeczytał kartkę, podniósł oczy, ale zamiast radości tak jak w moich, w jego zobaczyłam ogromne przerażenie… Wjechał z wozem do stodoły na boisko, lecz do zwalania siana żadnego z nas dzieci nie wezwał. Z okna kuchni widziałam, że oboje z Matką zostawili wóz i konie na boisku, a sami siedli na kieracie za stodołą, i pewnie moją sprawę rozważają.

Nie mogłam wytrzymać! Wysunęłam się z domu na podworzec, ale drzwi za mną skrzypnęły jak zwykle. Może oboje rodzice mnie zauważyli? W każdym razie Mama zaczęła mówić zbyt donośnie, jak na poufną rozmowę wypadało: „…no to już pysze kierownika stało się zadość. Teraz będzie mógł się przepyszniać, przed innymi nauczycielami, że z jego szkoły do gimnazjum dzieci zdają. A może go nawet za to na lepszą posadę przeniosą… Ale wymyślił! Ją dać do szkół, żeby na suchoty umarła, jak wszyscy przed nią uczeni ze wsi. My mamy brać na swoje sumienie śmierć własnego dziecka. Niech nam da święty spokój, a sam się Władkiem zajmuje! Starczy mu roboty na całe życie aż do śmierci…”.

Matka moja nie lubiła kierownika Okulczyka. Służyła w młodości u jednej z nauczycielek, byłej guwernantki hrabianki, przez dwór popieranej na kierowniczkę kościelnickiej szkoły. Kiedy jednak, do szkoły przyszedł Okulczyk na kierownika, zaczęły się zatargi i sprzeczki, może nie tyle między panią Terlekiewicz a Okulczykiem, lecz bardziej jego żoną. Mama w te zatargi mimowolnie była wciągana i zawsze stawała za swoją ulubioną panią. Właściwie to walka ta toczyła się na płaszczyźnie raczej politycznej. Pani Terlekiewicz była uległą dworuską, a nowy kierownik, a zwłaszcza jego żona była rewolucjonistką, związaną z rosyjskimi rewolucjonistami. Przez swoją siostrę poznała i utrzymywała kontakty z Nadieżdą Krupską, a także i z Leninem, kiedy oboje przebywali w Krakowie. Władek, jedyny syn Okulczyków, bardzo przystojny młodzieniec, zdał maturę - niby zapisał się na wyższe studia, na prawo, ale wszyscy prócz zaślepionych rodziców wiedzieli, że się wcale nie uczy, lecz notorycznie upija.

Cofnęłam się do sieni, ale to co wcześniej usłyszałam jakby wieloma nożami przebiło moje serce. Już tego dnia nie zrzucaliśmy siana. Niezgodnie z głoszonymi i stosowanymi zasadami mojego Ojca, siano pozostało na noc na wozie, i swoim ciężarem wyginało jego osie.

Od momentu nadejścia kartki z krakowskiego gimnazjum zaczęły się dla mnie dni płaczu, a dla moich rodziców dni wielkiej złości i rozdrażnienia. Mama złorzeczyła, a nawet przeklinała kierownika Okulczyka, a mnie w najjaskrawszych barwach malowała straszną chorobę i śmierć na suchoty.

Suchoty, z powodu których umierali pod rząd moi poprzednicy, wyrwawszy się z Kościelnik po nauki w szkołach wyższych Krakowa nie wyłączając mojego wuja Sebastiana („Wicusia”) Tkaczyka, po studiach prawniczych, rodzonego brata mojej Matki, który również młodo umarł na suchoty. Jak się później w moim życiu okazało, niedaleko było do spełnienia tych straszliwych proroctw Mamy. „Do czego się rwiesz. Zamłodaś, zagłupiaś, żebyś rozumiała na co się porywasz...”.

Natomiast Ojciec mnie unikał, unikał także rozmowy ze mną, bo jak zawsze twierdził wystrzega się wszelkich rozmów kiedy jest zdenerwowany. Nieraz mówił o sobie, że jest „nagły” - „krew szybko mu oczy zalewa i w takim przypadku nie może ręczyć za siebie”.

Gorzko płakałam. W czemże mogłabym znaleźć ratunek? Ale obudzona, a nawet rozpalona we mnie wielka chęć do dalszej nauki poprzez poznawane na lekcjach kierownika Okulczyka wizje innego, wspaniałego, a niezbadanego jeszcze świata, wobec rozlicznych proroctw niechybnej mojej śmierci wcale we mnie nie malała.

Nocą, jakby na pocieszenie, mrugały do mnie porozumiewawczo gwiazdy kiedy leżąc w łóżku i po cichu wylewając strumienie łez do poduszki patrzyłam na nie przez mały lufcik okna naszej chaty. Przez krople łez wydawały się bardzo wielkie, mieniące tęczowymi kolorami. A jakież muszą być wspaniałe, kiedy się je ogląda olbrzymimi lunetami – teleskopami. Ale przecież do tego potrzeba mieć odpowiednie wykształcenie…

Przez otwarty okienny lufcik, niemalże do środka izby wciskały się konary ogromnej i bardzo starej gruszy - witarni, która rosła tuż za drogą w ogrodzie sąsiada Niedzieli, a poruszane wiatrem jej gałęzie cichutko szemrały, potwierdzając słowa Okulczyka: „…rośniemy, kwitniemy, owocujemy, ale dlaczego tak się dzieje - wiedzą tylko uczeni, którzy przez mikroskopy zaglądają w najgłębsze, najskrytsze komórki naszego ciała. Ciekawaś tych cudów? Ciekawaś naszych tajemnic? To idźże do szkół... Nauka da ci do odkrycia tych wszystkich tajemnic odpowiednie klucze…”.

„Bez nauki widzi się tyle, tylko tyle, maleńko” - ile na szkolnym stole pokazywał kierownik Okulczyk ledwie rozłożonymi dłońmi. „Nauka rozwija zmysły i rozum i widzi się wtedy świat ogromny, wspaniały. Żadne majątki, żadne ziemskie dobra nie mogą się porównywać z posiadaną wiedzą, choć zdobycie jej nie jest sprawą prostą…”.

Tak mówił do nas kierownik, nauczyciel z powołania, zamiłowany przyrodnik z wyższym wykształceniem. Nie do wszystkich umysłów uczniów te słowa docierały, ale mnie przenikały na wylot. Może gdyby moja Mama ich słuchała, może i ją te słowa naszego mądrego, wiejskiego nauczyciela również by zafascynowały i przytłumiły stojący przed jej oczami obraz mojej przyszłej śmierci na suchoty.

Kierownik Okulczyk prawdopodobnie z plotki dowiedział się o tym, że przyszła do nas kartka z krakowskiego gimnazjum, bo któregoś przedwieczerza przyszedł do naszego domu - pewnie w sprawie mojego pójścia do szkół. Moja siostra pierwsza zauważyła go na drodze i dała znać rodzicom. Ojciec schował się szybko do stajni, a Matka wyszła za dom, na podwórze. Przez otwarte na przestrzał drzwi sieni widać ją jednak było z drogi doskonale, tak że kierownik nie wchodząc do mieszkania obszedł dom dookoła i poszedł od razu na podwórko.

Pewnie powiedział Matce, iż wie, że ta kartka w mojej sprawie przyszła i pewnie się pytał co teraz ze mną będzie. Z daleka słyszałam, że Matka obsiadła go jak niegodziwego intruza, który się wtrąca w cudze sprawy. „Tylko rodzice są od tego, żeby się losem dzieci zajmowali. Naprzewracał dziecku w głowie i jakie fatalne mogą być tego skutki… A co się stało z tą całą litanią poprzedników, którzy pewnie przez niego omamieni, poszli do szkół do Krakowa… Ilu ich doszło do celu? Ilu? Jeden? A reszta gdzie teraz jest? W swych najpiękniejszych, młodych latach umierając na suchoty, poszli pod trawnik. Gospodarki ojczyste na szkoły wyczerpali i nic nie pomogło, poszli pod trawnik. Z nami i z córką będzie tak samo. Na istną śmierć to my jej nie poślemy…” - zawyrokowała ostatecznie Matka i poszła do stodoły, zostawiając kierownika na podworcu.

Ale pomimo wyraźnego afrontu, jaki mu swoją przemową i zachowaniem Matka zrobiła, Okulczyk po chwili namysłu poszedł za nią pod wrota stodoły i tam dalej swoje argumenty za wysłaniem mnie do szkół przedkładał. Cała zamieniona w słuch czekałam na ostateczny wyrok. Długa była ta ich rozmowa, z Mamy strony jednak coraz cichsza, aż powiedziała: „Ja sama nie decyduję, musimy się z ojcem porządnie w tej sprawie naradzić” - To już było lepiej…

Ojciec nareszcie przestał mnie unikać, zaczął natomiast perswadować: „..że kto to wie jak mi będzie choćbym ukończyła i najwyższe szkoły. A przecież na wsi, człowiek ma ułożone życie… Niech bym poszła do miasta, ale tylko po to aby się trochę przetrzeć w świecie”.

Wcześniej Ojciec często zwierzał mi się ile skorzystał na tym, że wojując całe pięć lat światowej wojny wiele niezwykle ciekawego świata zobaczył. Mówił: „…trudno to wszystko opowiedzieć prawie się nie wierzyło, że się to wszystko poradzi przeżyć… Takie wysokie nauki jakie planujesz to bardzo ciężka rzecz. A jak się okaże, że nie podołasz i trzeba będzie wracać na wieś… Z iloma się tak dzieje. A jaki to wstyd dla nieszczęśnika i całej rodziny… Można się z tej ciężkiej nauki rozchorować i wtedy choroba ze szkół wygoni…”.

Do ojcowskich perswazji dołączyły się jeszcze usilne przekonywania stryja Antka, osiadłego na ojcowiźnie - ożenionego, ale dotąd bezdzietnego. Stryk Antek, przychodząc z Zagród na naszą Topolówkę siadał na ławeczce, na podwórku pod kasztanem, wołał mnie i tak przemawiał: „Słuchaj, masz już dwanaście lat, wyszłaś ze szkoły, chłopaki już za oknami wystawają. Te dwa trzy lata zlecą jak z bata strzelił. Ojciec mówi, że jak nie pójdziesz do szkół to ci w wianie da dwie morgi pola, a ja ci się sumituję, że ze swego dołożę drugie tyle jeszcze i z gadziny też dołożę. A do twojego wesela również dopomogę… Skoro ty będziesz miała cztery morgi dobrej ziemi, to chłopak będzie musiał mieć więcej niż drugie tyle, albo tyle i do tego chałupę… I co? Źle ci będzie zaczynać, zaraz na początku od ośmiu i chałupy, albo od ponad dziesięciu morgów… Rodzice twoi od morgi i kupna domu zaczynali… Wiesz co to jest 8-10 morgów naszej ziemi? A jak nie wiesz to się starszych i mądrzejszych popytaj… Ja już nawet upatrzyłem dla ciebie takiego, co prawda w „Kopieniowie” (rosyjski zabór/Kongresówka), ale nie tak daleko od naszej wsi (oczywiście obniżało to walory konkurenta, bo jeszcze istniała wielka przepaść między świeżo złączonymi zaborami, których granica do niedawna przebiegała tuż za Kościelnikami). On tędy często do Krakowa koło waszego domu przejeżdża i ino ci się przypatruje. Zeswatam cię i nawet tego metra pszenicy za swatanie od ojca twojego nie wezmę… Za darmo zrobię to dla niego - mego brata, i dla ciebie!”

Nic z tych ani Ojcowych, ani strykowych przemów i perswazji do mnie nie dochodziło, choć faktycznie miałam już dwunasty rok życia i od czasu do czasu znajdowałam w naszej izbie, przeważnie na podłodze, to jakiś kwiat przez okno wrzucony, to piękne jabłko na parapecie okiennym położone…

W niedzielę, jak zwykle, poszłam na sumę do góreckiego kościoła. Jak tylko umiałam tak się modliłam, żeby Pan Bóg te wszystkie przeciwności z mojej drogi do dalszych szkół usunął. Zauważyłam, że z zakrystii przewierca mnie oczyma Okulczyk (tam zawsze nabożeństw wysłuchujący, choć w jednej osobie górecki grabarz i kościelny rozpuszczał po parafii plotki, że Okulczyk w zakrystii w czasie kazania najspokojniej drzemie, a nawet głośno chrapie). Okulczyk być może był niewierzącym, lub tylko deistą, ale „od ludzkiego oka”, jako kierownik szkoły pokazywał się w kościele.

Podczas procesji zbliżył się do mnie dyskretnie i nachylając się szepnął „Zaczekaj na mnie poniżej pagórka, jak się msza skończy - muszę z tobą porozmawiać”.

Zaczekałam. „Rozmawiałem kiedyś z twoją matką, tak już ostatecznie, czy dadzą cię do szkoły. Nagadała mi niegrzeczności ale zdawało mi się, że zaczęła ulegać moim argumentom. Czy wiesz już coś pewnego w tej sprawie? Bo mieli się oboje rodzice naradzić”. Opowiedziałam kierownikowi co się u nas dzieje od nadejścia tej kartki z Krakowa. „Ostatnio, raz mi mówią, że mnie do szkół poślą, to znów za chwilę odżegnują się, że nic w tej sprawie nikomu nie przyrzekali…”. „Hm to niedobrze” – rzekł Okulczyk - „Ty na pewno, nie możesz pozostać na tej kościelnickiej szkole… Szkoda cię… Będę jeszcze z nimi rozmawiał, a jeśli stanowczo nie będą cię chcieli do szkół posłać, ja cię będę na własny koszt kształcił. Jestem już dość stary, może mnie w międzyczasie nawet śmierć zabrać, ale w testamencie wyznaczę pieniądze na twoją naukę. Tak przynajmniej abyś ukończyła cztery klasy, a resztę to i sama dasz sobie radę dorabiając potrzebnego grosza korepetycjami…”. Schyliłam się, aby z wdzięczności w rękę go pocałować. „Nie trzeba” - schował dłoń.

„Panie kierowniku… rodzice ciągle mówią, że ci co ze wsi idą do szkół miejskich, to prawie wszyscy umierają na gruźlicę!”. „A na wsi to ludzie nie umierają?” Pytaniem odpowiedział Okulczyk. „Rodzicom twoim chodzi o koszta, bo coraz to dokupują kawałek pola. Pole ma w ich oczach największe znaczenie, ale żadna ilość pola z wykształceniem, choćby tylko gimnazjalnym, nie da się porównać…”.

Szliśmy parę minut w milczeniu. Po chwili, Okulczyk powiedział „Nie mów nic rodzicom o moim zamiarze. Ja jeszcze raz przedstawię im to wszystko. Oni mają obowiązek ciebie wykształcić i stać ich na to…”.

Dalej już do samego miejsca, gdzie stała nasza szkoła, kierownik dawał mi wskazówki jak w nowej - krakowskiej mam się uczyć. „Przede wszystkim uważnie słuchać na wszystkich lekcjach. Ani słówka z wykładu nauczyciela nie uronić. Nauki będą coraz cięższe. Gdyby się zdarzyło, że coś nie zrozumiałam, mam iść po lekcji do nauczyciela i bardzo grzecznie poprosić o objaśnienie niezrozumiałego odcinka lekcji, albo którąś ze zdolnych koleżanek. Każdą przerobioną lekcję w domu powtórzyć w najdrobniejszych szczegółach. W takim wielkim mieście jak Kraków, na młodą dziewczynę czyha wiele niebezpieczeństw. Nie należy samej chodzić po odleglejszych od jego centrum ulicach - zwłaszcza wieczorami itd.”.

Po odejściu kierownika do szkoły wybrałam dla mojego powrotu dalszą trasę, koło ciotki Kaśki Świgońki i przez „krakowską drogę”. Czułam, że Mama będzie się pytała, gdziem się zatrzymała, że z kościoła nie przyszłam razem z ludźmi… Jeżeli powiem prawdę żem szła z kierownikiem - Mama znów będzie pomstowała na niego, że znów mnie pewnikiem buntował, a i mnie się oberwie za to… Wstąpię więc do ciotki i tym się to wszystko, choćby na razie pokryje… Tak się też stało jak przewidywałam…

Po obiedzie Mama powiedziała „…jutro wyczyścisz sobie i odprasujesz ubranie. Jak jest coś brudnego to wypierzesz, bo pojutrze pójdziemy obie do dworu, do hrabiny. Nie tylko ten Okulczyk jest mądry, trzeba się i Starej Hrabiny poradzić, jak zrobić z tymi szkołami…”. Matka moja, przez parę lat, służyła we dworze za pokojówkę u najmłodszej hrabianki, niemal jej rówieśniczki. Zawiązała się między nimi przyjaźń, taka oczywiście, jaka w ogóle mogła zawiązać się między chłopką, a hrabianką.

W Kościelnickim pałacu była ogromna biblioteka. W miarę czasu i możliwości pojmowania, Mama dużo książek z tej biblioteki przeczytała, zwłaszcza powieści historycznych. Pewnie dlatego, zamiast bajd o strzygoniach i strachach jak to czyniły inne matki, opowiadała nam - swoim dzieciom, dzieje Polski z tych przeczytanych książek. Także Stara Hrabina pisała powieści historyczne. Napisała nawet dwa tomy Polskiej Historii. Mama nabrała ogromnego szacunku do Starej Hrabiny za jej miłość do historii, a także za pobożność i stałe niemal poszczenie, umartwianie się m.in. przez spanie na gołym, twardym sienniku oraz chodzenie we włosiennicy itp. Z hrabianką też łączyło ją przyjazne uczucie. Nie cierpiała natomiast Mama trzech braci hrabianki i kiedy o nich mówiła, to nigdy inaczej jak tylko: lenie, nicponie, utracjusze, zboczeńcy... Tego ostatniego przezwiska wtedy jeszcze nie rozumiałam …

Helena Ściborowska-Mierzwina

 

 

Chciałbym jeszcze przekazać znane mi informacje o niektórych postaciach wymienionych w tekście: Stryk Antek to Antoni Ściborowski, najmłodszy z braci ojca mojej Matki - Józefa Ściborowskiego, Stara Hrabina to Maria Teresa Elżbieta Ludwika 4-ga imion z hr. Potockich hrabina Wodzicka, żona Romana Wodzickiego, w owym czasie właściciela pałacu i dóbr kościelnickich, Hrabianka to Helena Wodzicka, córka w/w rodziców, po mężu Helena Prek, z którym po zamążpójściu mieszkała w małym dworku w sąsiadujących z Kościelnikami Wyciążach.

Na zakończenie przywołuję treść inskrypcji z pięknego nagrobka na cmentarzu parafialnym w Górce Kościelnickiej


Śp. Józef Okulczyk
Kierownik Szkoły w Kościelnikach
Od 1.VIII.1889 do 30.VI.1931
Zdrowaś Mario


Jacek Mierzwa

Kraków, w kwietniu 2018 roku

Free business joomla templates