Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

O dziwnych spotkaniach w 1946 roku

WSPOMNIENIE Z WYJAZDU DO WROCŁAWIA

W 1946 r. pojechałam na wielki wiec P.S.L. zwołany do Wrocławia, w nadziei, że tam spotkam się z większą liczbą kobiet wiejskich i ułożę z nimi plan pracy w Sekcjach Kobiet. W tych czasach jazda w jakimkolwiek kierunku była fatalna, a już na Śląsk specjalnie.

Gdzieś w Bronowicach dosiadłam się na auto, które jechało do Katowic i wiozło pełno „łebków”. Również na tej stacji (w tym miejscu przystawały auta zabierające „łebków” i ludzie jedni od drugich o tym wiedzieli) wsiadł mężczyzna mający dobrze po 60-tce. Starał się zająć mnie rozmową, ale się nie kleiła, wóz skakał po wybojach, że rozmawiając można sobie było przyciąć języka. Mimo wszystko mężczyzna ów robił zabiegi, aby się dowiedzieć, po co ja jadę w te strony. Na ogół jeździli ludzie za szabrem, ja widocznie na szabrowniczkę nie wyglądałam. Dojechaliśmy do Katowic pod dworzec kolejowy, z którego już pociągiem miałam jechać do Wrocławia. Ale do pociągu było parę godzin czekania, czekały tłumy ludzi.

Ja tak jak i inni pościeliłam sobie jakiś kawałek papieru, zdaje się, że go nawet miałam ze sobą i na betonie do niemożliwości znużona zasnęłam. W pewnej chwili ktoś mnie budzi. Widzę nad sobą zgiętą sylwetkę owego towarzysza podróży. Szarpie mnie za rękę i powiada, co pani robi, przecież w ten sposób pani się może na śmierć zaziębić, nie może pani leżeć na gołym betonie. No cóż mam zrobić, mówię niezadowolona. Inni tak śpią i nic im się nie dzieje, zmęczyła mnie ta podróż. Niechże pani wstanie, pójdziemy do restauracji, tak nie może pani ryzykować zdrowia. W restauracji doczekamy pociągu, z tego widać, że pani jedzie dalej, pewnie do Wrocławia.

Poszliśmy faktycznie do restauracji, nie pamiętam, czy to na samym dworcu było, czy gdzieś obok. Towarzysz podróży zamówił z karty kolację na dwie osoby, ja się opierałam, że co najwyżej napiłabym się gorącej herbaty. Ale ani myślał zmieniać zamówienia. Ciągle przy jedzeniu wypytywał mi się gdzie i za czym jadę w te strony. Za szmuglem mówię - chciałam sobie przywieść jakieś krawieckie maszyny i założyć szwalnię. Nie, pani nie za szmuglem jedzie!, w to nie uwierzę - powiada. No a za czym się jeździ w te strony? A cóż to mam się panu przysięgać? a z jakiejż to racji? zapytałam dość niegrzecznie. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiliśmy, przyszedł kelner, uparłam się i zapłaciłam za swoją porcję, towarzysz szepnięciem zamówił kilka ciastek i jeszcze raz herbatę.

O nic mi się już nie pytał, za to sam zaczął opowiadać. Że jest z Rosji delegowany do Polski do urządzenia przemysłu rolnego, z ramienia któregoś tam ministerstwa, ale nie rolnictwa, objeżdża rozmaite fabryki tego przemysłu i robi kosztorysy do ich uruchomienia. Zaciekawiona zapytałam, gdzie się nauczył takiej specjalności. Powiedział mi, że głównie we Francji, ale już z Rosji do Francji wyjechał z pewnym przygotowaniem fachowym. Ale aby szczegółowo się zapoznać z zawodem zaczynał od najprostszego robotnika i tak przez wszystkie szczeble przeszedł naturalnym awansem wyżej. Zdziwiłam się, że we Francji tak z miejsca przyjęli Rosjanina, na zachodzie przecież bali się Rosji. Powiedział mi, że był tam na papierach polskich, bo on z polskiej rodziny pochodzi z Białej Cerkwi. Stamtąd rodem była babcia Okulczykowa. Opowiadał mi o swoich studiach i o swoim fachu, że ma cały szereg opracowanych patentów z tej swojej dziedziny i to zasadniczych patentów, że w takiej Francji to za te patenty byłoby mnóstwo pieniędzy. A w Rosji, zapytałam? No cóż, Rosja zniszczona, ale jakoś spojrzał na mnie spod oka podejrzliwie. Opowiadał mi, że przebywał na praktykach w Belgii i Holandii, że zaimponowały mu wiatraki holenderskie, jakie to dobrodziejstwo dla rolnictwa tyle siły za darmo, że i w tych sprawach ma bardzo szerokie opracowania. Godzina odjazdu się przybliżała. Ubieraliśmy się w garderobie. W pewnej chwili spojrzałam w lustro, bo do tej chwili odbieraniem rzeczy od garderoby byłam zajęta. Mój towarzysz chował do kieszeni płaszcza na piersiach mały, płaski aparat fotograficzny i jego speszona twarz w lustrze wskazywała na to, że mi zrobił zdjęcie z odbicia w lustrze! Byłam tak zaskoczona, że nie umiałam z siebie słowa wydobyć, ale ponieważ na 100% nie byłam pewna, trudno było zacząć jakąś awanturę. Jechaliśmy dalej ciągle ze sobą.

Pociąg wychodził z Katowic tak, że zdobyliśmy dobre miejsca. Mówić mi się z nim nie chciało i ciągle myślałam, co to wszystko znaczy. On dalej opowiadał mi o tych swoich praktykach po zagranicznych fabrykach różne cuda. Wreszcie zapytałam, to czemu pan tam nie został? Odpowiedział mi, że tego nie mógł zrobić gdyż miał na utrzymaniu starą i steraną życiem matkę i siostrę z czworgiem dzieci, bo mąż tej siostry siedział w więzieniu. One by za niego odpowiadały. Zaczęłam rozpytywać o Rosję, ale zbywał i wracał do tych opowieści o zagranicy. W pewnej chwili zapytał się mnie czy mnie nie męczą jego opowiadania, odpowiedziałam, że nie, bo też mam studia rolnicze. A widzi pani, na szaber pani nie jedzie, ja zaraz to poznałem. Owszem, jadę i maszyny kupić i chcę oglądnąć jakieś gospodarstwo i dlatego tak mię te pańskie wiatraki interesują. Zapalił się, że tu jest jeszcze dużo wolnych gospodarstw, co lepsze to już wprawdzie zabrane, dewastacja ogromna, ale w ciągu szeregu lat można odbudować. Zna te okolice, bo właśnie gdzieś niedaleko od Wrocławia urządza fabrykę papieru, co prawda ogromnie zdewastowaną. Ale papier jest najpilniejszy, bo ani szkoły nie pójdą, ani propaganda. Zapalił się do tych gospodarstw, że nawet i on ma taką cudowną gospodarkę zastrzeżoną dla siebie, ale cóż, on tu jest dziś, a jutro mogą go do Rosji odwołać. To skoro pan Polak, to czemu pan nie stara się o to aby zostać w Polsce i tu sprowadzić matkę i siostrę. To jest absolutnie niemożliwe, myślałem, ale to jest absolutnie niemożliwe. Chętnie by mi pokazał tę zastrzeżoną dla niego gospodarkę, że to jest wprost cacko. Zwozi do niej, co gdzie znajdzie ciekawego i potrzebnego. Maszyny rolnicze w ogromnym wyborze, nieco poniszczone, ale niewielkim nakładem da się ponaprawiać. Piękny dom-willa, a w nim całe urządzenie. Niemcy zostawili wszystko, nawet niedojedzone potrawy na stole. Piękne zabudowania gospodarskie, chyba do 2 ha sadu i do 20 ha pola w tym około 5 ha łąk i trochę młodego, dobrze prowadzonego lasu, ziemia średnia, raczej piaszczysta. Koniecznie powinnam to obejrzeć. No cóż, skoro ma pan to dla siebie? Mnie tu krewni upatrzyli już gospodarstwo, cyganię jak z nut, czego będę szukała po świecie, najlepiej między krewnymi. Zapytał mi się, z kim będę to gospodarstwo prowadziła. Z dziećmi, z mężem. Pani mężatka? - tak! Że mąż się pani uchował, tylu mężczyzn przez wojnę wyginęło. A i pan się jakoś uchował! - odpowiadam tym samym. Pani z Krakowa, zapytał. E, gdzie tam z Krakowa, z Warszawy. Ale, po co do tych gruzów wracać!

Na dworcu rozstaliśmy się. On miał zaczekać na jakiś pociąg podmiejski, który go do tej fabryki miał zawieść. Podał mi nazwę tej miejscowości i swoje nazwisko, że gdybym kiedyś się tu sprowadziła lub go do czegoś potrzebowała, bo on jakiś czas już tu siedzi i nieco w stosunkach jest obeznany, to go tam właśnie znajdę.

Ja poszłam do hotelu, aby się z podróży ogarnąć. Miałam zebranie we Wrocławiu z kobietami, niewielka garstka to była, ale miał być ten wiec, to może będzie ich więcej. Zdaje mi się, że wiec był w niedzielę po południu. Mikołajczyk przemawiał z ganku, ludzi było dość dużo, na ogół spokojnie słuchali, ale na peryferiach tłumów słychać było okrzyki „precz z Mikołajczykiem”. Wysunęłam się dyskretnie z tłumu, aby popatrzeć kto hałasuje, kilkanaście jakiś typów stało nieco z dala od wiecu i oni to hałas robili, przypatruję się i ze zdumieniem między tymi typami poznaję mojego znajomego z podróży, który raz wraz wykrzykuje „precz z Mikołajczykiem”. Podchodzę do niego, wprost zbaraniał. Pytam się - a pan co tu wyprawia? A pani co tu robi, odpowiada mi pytaniem. Przysłuchuję się mówcy, ale pan co wyprawia? To pan tak odbudowuje fabrykę papieru? Ogromnie się speszył, powiada, że przypadkowo szedł tędy i zobaczył wiec i tak na próbę zawołał parę razy, żeby się przekonać, jakie Mikołajczyk ma wzięcie. A tego się też pan we Francji nauczył? - zapytałam, no niech sobie pan dalej krzyczy i odeszłam w tłum, ale kiedy za chwilę wyjrzałam nie było już mojego znajomego i w ogóle okrzyki się uciszyły.

Tak mnie ze zdenerwowania rozbolała głowa, że nawet nie bardzo słuchałam przemówienia Mikołajczyka. To jego „prawda”, „prawda”, niemalże za każdym słowem, drażniło mnie niepomiernie. Myślałam sobie - że się też chłop nie opanuje, albo jakoś nie wyćwiczy wymowy. Po wiecu właściwie wszyscy byli zajęci wielkim gościem, jakieś tam kobiety mi przedstawiono, poszłyśmy do lokalu żeby coś z nimi omówić, ale nastroju nie było, wszyscy o Mikołajczyku myśleli, tak, że żałowałam tej drogi mojej i fatygi mojej ciężkiej. Zdaje mi się, że nocowałam we Wrocławiu i na drugi dzień miałam też spotkanie z kobietami.

Chyba Jasiu Nowak odprowadził mnie na stację, pociąg był spóźniony i trzeba było czekać. Nieprzeliczone masy ludzi z olbrzymimi tobołami czekały na pociąg, ten i ów przebąkiwał, że wszyscy się nie zabiorą. Pogaduję z jakimś małżeństwem z Krakowa, przypadliśmy sobie do gustu i czekam siedząc na ich tobołach, patrzę, a mój dawny znajomy z podróży kogoś wypatruje w tym tłumie. Żeby tylko nie mnie przypadkiem, przychylam się jak mogę i głowę chowam za tych poznanych ludzi, a on szczegółowo chodzi i kogoś wypatruje, w każdą ludzką gromadkę zagląda, ani uciec, bo pociąg może nadejść, bo chyba na pewno mnie szuka. Nie było rady, odkrył mnie! No, co to, znowu się spotkamy! Przemówiłam, kiedy kłaniając się stanął przy mnie, chciałam zatrzeć wrażenie tych sąsiadów, bo czułam, że miarkują, że ja się przed kimś chcę schować. Cyganiła mnie pani trochę, powiada znajomy. A pan jeszcze bardziej mnie cyganił! Odpowiedział mi, że nie jest tak jak myślę. Pani się polityką zajmuje! A więc zgadłem, ze nie na szaber pani jedzie!. A jak tam z odbudową papierni? Fabryka się buduje, a pan po dworcu spaceruje?! Z kolei ja zapytałam, bom była pewna, że to ubek do rozbijania wiecu z Krakowa wysłany. Polityka to niebezpieczna rzecz proszę pani! oj to bardzo rzecz niebezpieczna, o to niebezpieczną robotę pani sobie wybrała, mówiła pani, że pani ma dzieci, męża, chyba to pani nie cyganiła? Coś mu tam odburknęłam, on dalej, skorośmy się przypadkowo tyle rzeczy o sobie dowiedzieli, to jesteśmy już z sobą dobrze znajomi, możemy być szczersi. Pytała mnie pani o Rosję, nie chciałem mówić i chyba pani to odczuła, wy zupełnie nie rozumiejcie, co się tu dzieje.

Opowiadał mi, że on przed wyjazdem za granicę na studia siedział i po powrocie siedział, a potem zrobili go wielkim kontrolerem fabryk. W jednej wielkiej fabryce obuwia, tak wielkiej, że my tu w Polsce nie mamy o takich wielkościach pojęcia, dyrektorem był brat Kaganowicza i porobił potworne nadużycia, czekała go za to kara śmierci. On, kontroler, zgłosił się do tego komunisty Kaganowicza i opowiada mu o bracie i jego nadużyciach, a Kaganowicz otwiera szufladę, wyjmuje rewolwer i mierzy w niego. Jak towarzysz mnie zabije, to przecież przyjdą inni na kontrolę i to samo znajdą, tu trzeba coś zaradzić. Kaganowicz zatem darował mu życie, a on jakoś pomógł, że te nadużycia jakoś nadrobiono i jakoś się rozpłynęło, choć Kaganowicz musiał usunąć brata, ale dla niego samego już takiego wielkiego skandalu nie było. Ale od tego momentu ów znajomy żył stałym lękiem, że śmiercią skrytobójczą zginie i tak parę lat upłynęło.

Zapytał mi się niespodziewanie, ile lat mu liczę. Wyglądał pod sześćdziesiątkę, ale powiedziałam, że nie miałam okazji nauczyć się oceniać wieku mężczyzn i roześmiałam się. Jakby wyczytał w moich myślach. Pani zapewne myśli, że mam i ze 60 lat a mnie do pięćdziesięciu jeszcze trochę brakuje. Pocieszałam go, że tak źle nie jest, ale wyglądał staro, twarz zgnębiona, zamyślona, cały szczupły, niski, taka lada-jaka chłopina.

Nadjechał pociąg, ale tak był zapchany, że niewielu się mogło zabrać, choć w międzyczasie nieco ludzi ubyło, bo powsiadali na dachy wagonów ciężarowych i na ich schodach się pozawieszali. Ja tak nie chciałam jechać, bo to w każdej chwili grozi wypadkiem. Moi sąsiedzi powiedzieli mi, że my z Wrocławia chyba pociągiem nie wyjedziemy, chyba, że podstawią miejscowy pociąg. Poszedł więc ten sąsiad zasięgnąć języka czy na coś takiego się i kiedy zanosi, bo według rozkładu to nic wiadomo nie było, żeby w tym dniu taki pociąg mógł jeszcze wyjechać. Po dłuższym czasie wrócił z wiadomością, że jeśli podjedziemy do jakiegoś tam miasteczka podmiejskim pociągiem, który stosunkowo wnet będzie odchodził, to z tego miasteczka idą może dziś, a może jutro auta ciężarowe do Krakowa i tymi autami najlepiej byśmy dojechali.

Ja już postanowiłam się ich trzymać. Poszliśmy coś zjeść, szła z nami też i ta sąsiadka. Ja się jakoś dziwnie zaczęłam bać tego człowieka. Wróciliśmy do pakunków, następnie sąsiad poszedł do jadłodajni. Wróciliśmy na dworzec i dalej czekali na podmiejski a ów znajomy wciąż z nami. Kiedy tamci się nieco odsunęli, coś z sobą rozmawiając, rzekł do mnie - co właściwie skłoniło panią do polityki i jakby mnie oczyma ważył i taksował. A pana, co do budowy fabryki papieru? I uśmiechnęłam się ironicznie, bo ciągle dalej myślałam, że to jest chyba ubek i dla jakiegoś celu zmyśla historyjki. I czy on względem mnie nie ma jakiś podejrzanych zamiarów i dlatego tak bardzo trzymałam się tych zresztą bardzo miłych szmuglerów Krakowiaków. A pani się ciągle myli, ale niech pani odejdzie od tej polityki. Coś mu powiedziałam, że chyba jestem dorosła.

Nadjechał pociąg. Wszyscy wspólnie jakoś wtaszczyliśmy tych Krakowiaków bezmierną moc pakunków, zajęliśmy miejsca. Znajomy jeszcze coś tam wspólnie rozmawiał z nami wszystkimi. Żeby się go wreszcie pozbyć wyciągnęłam rękę na pożegnanie, wyszedł wreszcie z wagonu. Ci mi się zaczęli pytać, co to za jeden, powiedziałam, że jakiś taki przygodny znajomy, chwała Bogu, że sobie poszedł. „E, jakaś taka dziadyga” oceniła sąsiadka. W pewnej chwili wszedł ponownie do wagonu i tak popatrzył na mnie, żem się przytuliła do tej sąsiadki, no, myślę sobie, on mnie przyszedł zastrzelić, a nóż to była prawda, że on za dużo o sobie powiedział! - i drugimi drzwiami wysiadł. Przeszedł chodnikiem wzdłuż wagonu z tym jakimś wzrokiem strasznym, kompletnie nic się nie odezwał. A sąsiadka moja zauważyła, co to jakiś wariat? co on się tak patrzy? - po co on tu do wagonu wrócił? Nie chciałam powiedzieć moich przypuszczeń i w jakiej trwodze cały czas jechałam, czy on nie jedzie także tym pociągiem. Nie jechał. Z wielkimi turbacjami dojechaliśmy do Krakowa. Przedstawiliśmy się sobie z tymi Krakowiakami, których się całą drogę po prostu kurczowo trzymałam. Wir życia, jaki żeśmy wtedy wiedli, zagłuszył nieprzyjemne wrażenie z Wrocławia.

Pewnego popołudnia, tak już pod wieczór, coś robiłam siedząc przy stole, dzieci bawiły się w drugim pokoju (mąż przeniósł się wtedy na sekretarkę do Warszawy), pani Zosia powiedziała mi, że jakiś pan do mnie przyszedł. Myślałam, że ktoś znajomy z terenu, mówię - proszę prosić - i sama podchodzę do drzwi przedpokoju. Jakiś człowiek obcy, bardzo elegancko ubrany, zupełnie sobie go nie przypominam dalej. Pani mnie zdaje się nie poznaje? - teraz głos jego mi się przypomniał, bo właśnie najdłużej zawsze pamiętam głos poznanych ludzi. Drgnęłam, taż to ów znajomy z wrocławskiej podróży. Tak, wie pan, pod światło, coś bąkam, a po co i jak mnie pan odnalazł? Pytam niemal przerażona. Idziemy do pokoju, proszę go, aby siadał, właściwie to nie wiem, czy wyrzucić za drzwi, jestem wizytą zaskoczona i speszona. I on także. Panią odnaleźć - to nie jest tak trudno to i odnalazłem, obejrzał się po pokojach. Tak tu pani mieszka, a to dzieci pani? chłopcy coś tam robili w drugim pokoju, bacznie się im przyjrzał. Jesteśmy sami? zapytał i podejrzliwie rozglądnął się po pokoju. Ja zrobiłam zdziwioną i chyba przerażoną minę, Bo widzi pani, jadę na Zachód po unrowskie maszyny do przemysłu spożywczego, mam zatem okazję wywieźć panią i dzieci zagranicę. Mówiłem pani, że mam bardzo dobre patenty, mam znajomości z dawnych czasów, zabezpieczę i pani i dzieciom chyba znośne życie, ale trzeba się spieszyć! Można się rzeczywiście zamienić w słup soli. Po paru jednak sekundach ochłonęłam. Co pan chce ode mnie wreszcie, a po cóż ja mam z panem wyjeżdżać na jakiś zachód, czego pan mnie prześladuje? „Pani mąż będzie aresztowany, a pani jako matka powinna ratować siebie i dzieci, ale należy się spieszyć.” W tejże chwili ktoś zadzwonił. Zmieszał się i jakby nawet przestraszył mój rozmówca. Pani Zofia znów zapowiedziała wizytę jakiegoś pana.

Wszedł Domański z Luborzycy, zaprosić nas na Wieczorek Mickiewiczowski. Dawny znajomy skłonił się i wyszedł pospiesznie, odchylając twarz, aby go nowy gość nie mógł zapamiętać, od drzwi mi tylko powiedział „to ja tu niedługo się zgłoszę”. Z nowym gościem zostałam sama. Opowiadał mi o przyszłym wieczorku, poczęstowałam go herbatą bardzo rada, że się tamta wizyta w taki dziwny sposób przerwała. Mąż na niedzielę przyjechał z Warszawy, byliśmy na bardzo miłym i ciekawie przygotowanym wieczorku w Luborzycy, mąż był przygotowany, że zabierze głos, ale ostrożny organizator tak pokierował, sam referat o Mickiewiczu powiedziawszy, że na przemówienie męża czasu i miejsca nie było. Siedziała mi w głowie wizyta znajomego wrocławskiego, czasem wprost wydawało mi się, że to jakieś majaczenie i nieraz porywałam się, aby Zofii zapytać, czy istotnie przed Domańskim był jakiś inny mężczyzna w naszym domu, ale z drugiej strony bałam się, że się przecież pytając czy była ta wizyta, czy nie była, ośmieszę się.

Mężowi nic o niej nie powiedziałam, bo raz, że mi się wszystko wydawało jak majaczenie, a po drugie, po paroletnim rozdzieleniu wojną, bardzo trudno przychodziło nam się zżywać na nowo i raz po raz wybuchały jakieś konflikty. Tyle właściwie było spokoju, co był w Warszawie, choć z drugiej strony wiedziałam, że na nowo może być podjęta jego znajomość z dawną łączniczką. Choć mąż wypierał się uczuciowego kontaktu z tą kobietą, to jednak, że przyjechała do Krakowa i zobaczywszy mnie, rzuciła mu się ze strasznym szlochem na szyję, czegoś przecież dowodziło, a znajomi dośpiewywali rzeczy rozmaite.

Szalony pęd pracy mojej w P.S.L. zagłuszył wrażenia z wizyty Wrocławiaka. Pewnego wieczoru, kiedy wróciłam z jakiegoś zebrania, Zofia powiedziała mi, że był ten pan, co był wtedy, kiedy i pan Domański, czekał chwilę na mnie, ale nie doczekawszy się zostawił karteczkę. Karteczkę położyła wysoko na piecu w kuchni i zaraz mi ją przyniesie. Karteczki na piecu nie było, czy ją ciekawska Jadwiga przystawiwszy sobie stołka stamtąd ściągnęła, czy do jakiego dna garnczka się przykleiła i przy myciu popłynęła do kanałów, czy Zofia ją celowo zniszczyła, ale to było najmniej prawdopodobne, bo wciąż po wszystkich kątach szukając powtarzała, że to była mała jak bibułka do papierosów karteczka i coś na niej krótko drobnym pismem napisane. Znów praca z dnia na dzień coraz większa, polityczna, zatarła i to wrażenie.

Dopiero po aresztowaniu męża, kiedy poszłam do Drobnera przerażona, że nie wiem, co się z mężem ubiegłej nocy stało, powiedział mi mąż jest aresztowany, od paru miesięcy się słyszało, że mąż pani ma być aresztowany, to pani nic o tym nie wiedziała? A kiedy i Polewka mi mniej-więcej to samo powtórzył, przypomniałam sobie, że istotnie parę miesięcy temu, takie miałam od Wrocławiaka uwiadomienie.

W początkowych dniach aresztowaniach nie orientowałam się zupełnie, dlaczego mąż jest aresztowany i szukałam dla niego pomocy. Postanowiłam jechać i do Papierni za Wrocław, a może od tego poznanego we Wrocławiu inżyniera, który mi to wywiezienie za granicę proponował, dowiem się jakiś szczegółów.

Pojechałyśmy chyba obie z Machowską do Wrocławia, ją w mieście zostawiłam, a sama wybrałam się do Papierni, do której, zdaje się jadąc koleją i trochę drogi robiąc pieszo, wreszcie dotarłam. Fabryka była położona w lesie, gdzie stało dość dużo willi, pewnie robotniczych, bardzo tam pięknie było. Jakaś miejscowa kobieta, z którą jechałam, podprowadziła mnie pod samo miejsce. Oglądając się na wszystkie strony, czy gdzieś nie zauważę znajomego inżyniera, doszłam do grupki robotników naprawiających jakąś wannę bardzo dużych rozmiarów. Zapytałam ich czy tu nie pracuje tak i tak wyglądający inżynier, podałam tylko rysopis, nazwiska nie wymawiałam, ci go nie znali, ale odesłali mnie do starszych, bardziej „zabytych”. Takich dwu odnalazłam, ci mi powiedzieli, że istotnie na początku dojeżdżał tu taki inżynier i za niego jedno skrzydło fabryki się odremontowało, ale od dłuższego czasu to on tu już nie przyjeżdża, ale spoglądając na moją figurę, byłam przecież w zaawansowanej ciąży, doradzali mi, abym poszła do budynku tego a tego, bo tam kiedyś mieszkał ten inżynier, a teraz mieszka jego następca, to się na pewno dowiem o jego adresie. Oczywiście do wskazanego mi budynku nie poszłam.

Po pewnym czasie na tandecie spotkałam niewiastę z tego małżeństwa, z którym kiedyś to z Wrocławia wracałam, handlowała amerykańskimi ciuchami. Ze znajomych i Tećka W. także tym się zawodowo zajmowała. Wszystkie te ciucharki znały się między sobą, czasem rywalizowały, a czasem współpracowały, jak w handlu. Proces męża był sławny we wszystkich sferach Krakowa. Moje kłopoty roztrąbione przez Tećkę dotarły i do tej niewiasty, a może z gazet, bo znała moje nazwisko od czasu podróży, bośmy się w Krakowie przedstawili. Pewnego razu, odwołując mnie na bok zapytała: ,,pamięta pani tego gościa co się do pani lepił we Wrocławiu?” - co nieco pamiętam - odpowiedziałam, a pani pewnie nie wie, że jak on wtedy, co to przeszedł przez nasz wagon i na panią się patrzył, to mąż mój zauważył, że rękę trzymał na spluwie, jak przeszedł to z tyłu mąż zauważył, że mu z kieszeni sterczał rewolwer. Jak mąż pakunki układał to widział przez okno, że on z jakimś gościem rozmawiał i ruchem głowy nasz wagon pokazywał i ten gości wsiadł do naszego wagonu i my się całą drogę bali, czy z panią nie będzie jakiejś awantury, i czy nam też przez panią co nie grozi, myśleliśmy, że pani to może jaki szpieg, albo Niemka, bo on przecież to chyba chciał wtedy jak wszedł panią zastrzelić.

„E, to się wam państwu wszystko przywidziało, wieźliście tyle rozmaitości w tych pakunkach, a na pewno nie były to byle jakie rzeczy, toście się bali rewizji i odebrania, a dlaczego prosiliście mnie, skoroście się mnie bali, żebym w razie rewizji wcale pokaźną ilość paczek wzięła na siebie?”.

Nieraz, kiedy zabierano mnie na U.B. i przesłuchiwano, myślałam sobie, czy w osobie jakiegoś śledczego nie rozpoznam inżyniera z Wrocławia, bo uzupełniając sobie o nim wyobrażenie rozmaitymi późniejszymi faktami doszłam do przekonania, że to był chyba ubek, bo dlaczegóżby tak zawzięcie wykrzykiwał z całą tą hałastrą przeciw Mikołajczykowi? Męża nie mieli wbrew za co aresztować, bo jako prawnik umiał trzymać się na wodzy, a Olkowski, kiedy dostałam się do niego, tak mi powiedział: „pani mąż to nie byle jakiej klasy polityk i musimy mu coś poważnego zarzucić...”.

Ten inżynier przyszedł mnie namawiać do ucieczki za granicę, ani nigdy o tym nawet nie myślałam, bo w moich warunkach to przecież każda taka myśl byłaby absurdalną, znamionującą chyba obłąkanie, ale zapewne U.B. przypuszczało, że skoro mnie postraszy, że mąż będzie aresztowany to ja powiem, a niechże pan go wywiezie, przerażona namówię męża do ucieczki, mąż będzie uciekał, a wtedy go złapią i będzie doskonały powód do aresztowania, bo wtedy w ten sposób mnóstwo ludzi tak aresztowali podstępnie.

Wszystko to spaliło na panewce i moment aresztowania się musiał opóźnić, ale u mnie powstała obsesja, że ten gość to on mnie kiedy zamorduje. Gdzie szłam, czy jechałam, ciągle rozglądałam się czy nie zobaczę jego sylwetki czy jego twarzy z takim strasznym wyrazem jak we Wrocławiu. Kiedy w U.B. zamykali mnie w tych rozmaitych pokoikach po rozmaitych kamienicach, zawsze wtedy przychodziło mi na myśl, że może przez jaką szparę obserwuje moje zachowanie się ów „inżynier”, że zamorduje mnie skrytobójczo w tym pokoiku, w jakim koszu wyniosą moje zwłoki i zagrzebią gdzieś w przykopie i nawet pies się o moim końcu nie dowie, ale tak się nie stało. Nigdy więcej owego „inżyniera” nie widziałam.

Dziwnym w tej sprawie jest jeszcze i to, że babcia Okulczykowa istotnie znała w Białej Cerkwi o tym nazwisku rodzinę młynarzy. Z panią o tym nazwisku z tej rodziny młynarskiej w młodości się bardzo przyjaźniła i bardzo mi miała za złe, żem temu panu nie powiedziała, że w Krakowie mieszka osoba pochodząca w Białej Cerkwi, a nużby ją odwiedził, tak przecież bardzo tęskniła do swoich ludzi.

Helena Ściborowska-Mierzwina

 

 

Powyższy tekst jest fragmentem wspomnień spisanych pod koniec lat pięćdziesiątych XX w.; zachowano oryginalną pisownię, tytuł dodała redakcja Rodzinnika M. (WM)

Free business joomla templates